4.12.2014
Lillehammer
Nie minęła jeszcze 10 przed południem, a ja zdążyłam już zrobić tysiąc rzeczy i zdenerwować się jakieś pięć razy. Poczynając od tego, że na pewno wstałam lewą nogą, udało mi się również rozsypać pół opakowania cukru podczas robienia porannej herbaty. O mało co nie uderzyłam się o kant stołu, starając się wyczyścić podłogę z białych drobinek, a potem w ostatniej chwili złapałam wazon z ususzonymi liliami, które tata podarował mojej rodzicielce na 25. rocznicę ślubu. Po drodze udało mi się jeszcze zrezygnować z założenia ulubionego białego swetra, w którym znalazłam wielką dziurę przy szwie, a także wsadzić sobie szczoteczkę od tuszu do rzęs w sam środek oka. Dziwię się, że i tak w ostatniej chwili zdążyłam na lotnisko, gdzie czekała już na mnie moja przyjaciółka Kristina Eriksson.
Z Kristiną znałyśmy się od czasów przedszkolnych. Podczas pierwszych zajęć spytałam, czy mogę pożyczyć jej kredki, które wtedy tak bardzo mi się spodobały i chyba już wtedy stałyśmy się nierozłączne. A dziś był jej wielki dzień. W zeszłym miesiącu została zakwalifikowana na staż na ostatnim roku studiów i wylatywała do Szwecji. Jej radości nie było końca. Według mnie była najlepszą przewodniczką w całym kraju, ale nie była to subiektywna opinia. Kris znała każdy turystyczny szlak, każdy gatunek dzikiej rośliny i mogła godzinami nawijać o wpływie prądów morskich na klimat, a odkrywanie nowych miejsc przynosiło jej ogromnie dużo szczęścia. Dodatkowo jej mama była Szwedką, dlatego podróż zagranicę nie stanowił dla niej żadnego problemu. Zresztą, od zawsze była osobą otwartą, więc wyjazd stał się kolejną okazją do podbicia świata. Niestety był to też okres rozłąki, z którym ciężko nam się było pogodzić.
Pomimo dość długiej odprawy, czas na lotnisku mija szybko. Jeszcze chwilę temu naszym uściskom nie było końca, a teraz pozostaje mi tylko obserwować, jak biały punkcik szybuje po czystym, błękitnym niebie, aż w końcu całkowicie znika z pola widzenia. Wzdycham, przypominając sobie, że przez tą całą bieganinę, zapomniałam o codziennej dawce kofeiny. Szybko kieruję się w stronę holu głównego, a zaraz potem znajduję taksówkę, która zawozi mnie do mojego ulubionego miejsca w mieście.
- Hej tato – mówię zaraz po naciśnięciu zielonej słuchawki – Kris jest już w drodze do Skanor, a ja właśnie dotarłam do Cafe Stift. Wziąć Ci coś? – uśmiecham się pod nosem, czując unoszący się w powietrzu zapach parzonej kawy.
- Będę za nią tęsknił. Na długo wyjechała? Semestr czy dwa? Ach tak, kup mi jakąś kanapkę. Umieram z głodu, a jak zwykle zapomniałem o śniadaniu – wyobrażam sobie, jak kręci niezadowolony głową – Wiesz, jak dotrzeć? – jak zwykle zadaje kilka pytań na raz, jednocześnie zapominając, o czym mówił dwie minuty temu.
- Semestr. Ale będzie ubiegać się o przedłużenie. Zależy, jak jej będzie szło – odpowiadam, wierząc, że Kristina da im wszystkim popalić w Szwecji – Dam radę. Jakby coś zawsze mam Google Maps – odpowiadam, jednocześnie płacąc za moją latte na wynos.
- W takim razie do zobaczenia. I pospiesz się – rozłącza się, a ja chowam telefon do torebki i kieruję się w stronę przeszklonej lodówki z sandwichami. Z daleka widzę, że są już nieźle przebrane, ale co się dziwić, kiedy dzieciaki z Hammartun Skole, znajdującej się po drugiej stronie ulicy, zdążyły już tu zawitać w ciągu dwóch przerw.
Przystaję, przechylam głowę w bok i rozglądam się nieco, próbując znaleźć moją ulubioną z bekonem, ale rozczarowana widzę tylko kilka z pomidorem, a obok z avocado. I wtedy to się staje. Moje dłoń, skuszona smaczną przekąską, natrafia na inną dłoń, która w tym samym momencie sięga po tę samą kanapkę z avocado. Odskakuję do tyłu jak oparzona. Podnoszę lekko głowę i oczom nie wierzę. Mrugam kilkakrotnie, z pewnością wyglądając jak nienormalna, po chwili sprawdzając, czy kawa, którą przed momentem trzymałam w lewej ręce, ciągle tam jest. Ufff, dzięki Bogu.
- Hej – odpowiada w końcu, jego głos jest jeszcze zachrypnięty – Dobry wybór – kąciki jego ust idą delikatnie w górę, gdy bierze do ręki kanapkę i podaje mi ją. Nasze spojrzenia się krzyżują. Od razu cofam się do wspomnień sprzed ponad pół roku. Szczerze mówiąc, nawet nie myślałam, że będzie mnie pamiętał. Zresztą dla mnie ten wypad do klubu też zdawał się być już historią. Przez pierwsze dni po powrocie z Oslo często wspominałam mój niewypał z numerem, ale z czasem zrozumiałam, że nie tylko on jeden chodzi po tej planecie. Mimo to, musiałam przyznać, że często wracałam myślami do tamtej nocy. Jednak w życiu by mi przez myśl nie przeszło, że los postawi nas na przeciwko siebie kolejny raz, jakieś 200km dalej.
Po zdecydowanie zbyt długiej chwili ciszy, udaje mi się odpowiedzieć.
- Dzięki. – chwytam drugiego sandwicha dla taty, nadal wpatrując się w blondyna. Jak zwykle muszę robić to tak ostentacyjnie, że ponownie się odzywa:
- Wybacz za tamtą ucieczkę. Trener zadzwonił do kumpla i nas pogonił, bo na drugi dzień z samego rana mieliśmy treningi. Oczywiście dostaliśmy wycisk po czterech godzinach snu.
Na usta mimowolnie wstępuje mi uśmiech. Może jemu też utkwiło w głowie tamto spotkanie. Nie, żeby mi zależało. Po prostu nie wydaje mi się, żeby kłamał.
Zaraz utwierdzam się w moim przekonaniu, gdy lustruję go całego wzrokiem. Ma na sobie fioletowy podkoszulek, a na ramionach zarzuconą błękitną polarową bluzę, którą dość sporą część zajmują loga różnych firm.
Bingo. Konica Minolta. Teraz nie mam już żadnych wątpliwości.
- Przeprosiny przyjęte – upijam łyka kawy, a blondyn płaci za swoją kanapkę – Odbijemy to sobie – mówię na zachętę, w myślach nie mogąc się nadziwić, co właśnie mi się przytrafiło. Zastanawiam się, czy nie zaprosić go do jakiegoś stolika, przy którym na spokojnie moglibyśmy porozmawiać, ale w mgnieniu oka zostaję sprowadzona z nieba na ziemię. Znów.
- Trochę mi się spieszy, podwieźć Cię gdzieś? – pyta. Mam nadzieję, że nie wyglądam na zawiedzioną.
Waham się chwilę, ale ostatecznie się godzę. Nie chcę się narzucać chłopakowi, ale dochodzę do wniosku, że przyjemnie byłoby spędzić z nim jeszcze trochę czasu.
Gdy już znajdujemy się w jego białym BMW, przerywam kolejną niezręczną ciszę.
- Tak właściwie to jadę na skocznię – zapinam pasy i słyszę odrobinę przytłumiony wybuch śmiechu. Do moich nozdrzy dostaje się zapach skórzanego obicia i intensywnych męskich perfum.
- Czyżbyś już zdecydowała być moją fanką nr 1? Chociaż przyznam szczerze, że na treningach ciężko mieć chwilę wytchnienia, kiedy na każdym roku spotykasz grupki dziewcząt. Miałabyś konkurencję.
- Dzięki za przestrogę. Niestety muszę Cię rozczarować. Jadę tylko do taty, bo zapomniał dziś śniadania z domu – uśmiecham się słabo, chyba trochę go zawodząc – Pracuje dla Konica Minolta w Oslo, ale teraz szef wysłał go jako przedstawiciela firmy, w związku z tym, że jest to jedna z organizacji, która was promuje. Cały sezon w trasie. Będzie rozdawał nagrody zwycięzcom, czy coś takiego – rozwijam swoją wypowiedź, widząc jego zainteresowanie. Kiwa głową, co jakiś czas pomrukując coś pod nosem – Sama nie jestem jakąś fanką skoków. W zasadzie to towarzyszę tacie tak z ciekawości.
- W takim razie nie wiesz, co tracisz – odpowiada dumnie – Sam się o tym przekonałem i wiele straciłem, decydując się na skoki dopiero, gdy skończyłem czternaście lat. Moi kumple z kadry zaczynali, gdy mieli pięć, czy sześć. Ale niezależnie od wszystkiego, gdy jesteś już w powietrzu... – wciąga mocno powietrze – to jest dopiero uczucie.
Chichoczę pod nosem. To zabawne odkryć całkiem inną, drugą twarz człowieka poznanego w nocnym klubie, który wydawał się nadzwyczajnie tajemniczy i niedostępny.
Pod skocznią znajdujemy się w ciągu kilku minut, z racji tego, że jest ona umiejscowiona niecałe trzy kilometry od centrum. Wysiadamy i kierujemy się w stronę ośrodka. Po drodze mijamy całą masę stoisk pełnych flag i szalików wielu narodowości, a także różnego rodzaju jedzenia, które to stoiska otwarte zostaną dopiero w dzień konkursu. Chłopak opowiada mi o planie dnia i pełnym po brzegi grafiku. Dopijam do końca swoją latte i wyciągam torbę z kanapkami. Zerkam na zegarek i przypominam sobie o tacie. Z 9:30 zrobiło się już grubo po 11. Rozglądam się dookoła, mrużąc oczy.
- Hej – przywołuję swojego kolegę, pałaszującego pyszności z avocado – Masz jakieś pojęcie, gdzie mogę znal-
- No nareszcie, dziecko! – w oddali słyszę głos taty. Nareszcie go zauważam, stojącego w progu jednego z tych identycznych, ślicznie zbudowanych domków. Macha do mnie zniecierpliwiony, a na moich policzkach pojawiają się rumieńce. Jest mi głupio, że się zagadałam.
- Muszę uciekać – mówię zawiedziona, chowając kanapkę do papierowej torby.
- Zobaczymy się jeszcze? – pyta w końcu, a jego oczy znów przeszywają mnie na wylot.
- Może – odpowiadam, karząc się w myślach, że wyszło mi to trochę zbyt filuternie. Mimo wszystko cieszę się w duchu, że go zainteresowałam. Chyba.
Nie, żeby mi zależało.
- A tak w ogóle, to Anders jestem!
Gdy przechodzę koło wyciągu krzesełkowego, do moich uszu dociera krzyk znajomego mi już głosu. Na mojej twarzy natychmiast pojawia się kolejny uśmiech, który prawdopodobnie zostanie na niej do końca dzisiejszego dnia. Odwracam się w połowie drogi i odkrzykuję:
- Heidi.
_____
Witam ponownie :) Jest już bardzo późno, ale byłam zbyt podekscytowana, żeby czekać do rana.
Mam nadzieję, że Was nie rozczarowałam, bo powiem szczerze, że tym prologiem ustawiłam sobie naprawdę wysoką poprzeczkę -> zanim wzięłam się za pisanie, zmieniałam ten rozdział w głowie chyba z dziesięć razy!
Oczywiście muszę Wam baaaardzo, bardzo podziękować za wszystkie kochane komentarze, jakie zostawiłyście pod prologiem! W życiu nie spodziewałabym się tylu miłych słów, nakręcających mnie do dalszego pisania :) Dlatego mam nadzieję, że teraz też podzielicie się swoją opinią, za którą będę bardzo wdzięczna. Jesteście cudowne <3
Pozdrawiam i do następnego,
Gabs x
EDIT: Wybaczcie za kolejny, średniej długości rozdział. Początki każdego opowiadania są ciężkie, a też bez sensu przedłużać akcję. To wprowadzenie musiało tak wyglądać i musiałam je jakoś... szybko zamknąć ;) W każdym razie postaram się pisać więcej, jednocześnie dodając posty w miarę szybko. Poza tym, muszę Was trochę trzymać w niepewności, a co! :P
Lillehammer
Nie minęła jeszcze 10 przed południem, a ja zdążyłam już zrobić tysiąc rzeczy i zdenerwować się jakieś pięć razy. Poczynając od tego, że na pewno wstałam lewą nogą, udało mi się również rozsypać pół opakowania cukru podczas robienia porannej herbaty. O mało co nie uderzyłam się o kant stołu, starając się wyczyścić podłogę z białych drobinek, a potem w ostatniej chwili złapałam wazon z ususzonymi liliami, które tata podarował mojej rodzicielce na 25. rocznicę ślubu. Po drodze udało mi się jeszcze zrezygnować z założenia ulubionego białego swetra, w którym znalazłam wielką dziurę przy szwie, a także wsadzić sobie szczoteczkę od tuszu do rzęs w sam środek oka. Dziwię się, że i tak w ostatniej chwili zdążyłam na lotnisko, gdzie czekała już na mnie moja przyjaciółka Kristina Eriksson.
Z Kristiną znałyśmy się od czasów przedszkolnych. Podczas pierwszych zajęć spytałam, czy mogę pożyczyć jej kredki, które wtedy tak bardzo mi się spodobały i chyba już wtedy stałyśmy się nierozłączne. A dziś był jej wielki dzień. W zeszłym miesiącu została zakwalifikowana na staż na ostatnim roku studiów i wylatywała do Szwecji. Jej radości nie było końca. Według mnie była najlepszą przewodniczką w całym kraju, ale nie była to subiektywna opinia. Kris znała każdy turystyczny szlak, każdy gatunek dzikiej rośliny i mogła godzinami nawijać o wpływie prądów morskich na klimat, a odkrywanie nowych miejsc przynosiło jej ogromnie dużo szczęścia. Dodatkowo jej mama była Szwedką, dlatego podróż zagranicę nie stanowił dla niej żadnego problemu. Zresztą, od zawsze była osobą otwartą, więc wyjazd stał się kolejną okazją do podbicia świata. Niestety był to też okres rozłąki, z którym ciężko nam się było pogodzić.
Pomimo dość długiej odprawy, czas na lotnisku mija szybko. Jeszcze chwilę temu naszym uściskom nie było końca, a teraz pozostaje mi tylko obserwować, jak biały punkcik szybuje po czystym, błękitnym niebie, aż w końcu całkowicie znika z pola widzenia. Wzdycham, przypominając sobie, że przez tą całą bieganinę, zapomniałam o codziennej dawce kofeiny. Szybko kieruję się w stronę holu głównego, a zaraz potem znajduję taksówkę, która zawozi mnie do mojego ulubionego miejsca w mieście.
- Hej tato – mówię zaraz po naciśnięciu zielonej słuchawki – Kris jest już w drodze do Skanor, a ja właśnie dotarłam do Cafe Stift. Wziąć Ci coś? – uśmiecham się pod nosem, czując unoszący się w powietrzu zapach parzonej kawy.
- Będę za nią tęsknił. Na długo wyjechała? Semestr czy dwa? Ach tak, kup mi jakąś kanapkę. Umieram z głodu, a jak zwykle zapomniałem o śniadaniu – wyobrażam sobie, jak kręci niezadowolony głową – Wiesz, jak dotrzeć? – jak zwykle zadaje kilka pytań na raz, jednocześnie zapominając, o czym mówił dwie minuty temu.
- Semestr. Ale będzie ubiegać się o przedłużenie. Zależy, jak jej będzie szło – odpowiadam, wierząc, że Kristina da im wszystkim popalić w Szwecji – Dam radę. Jakby coś zawsze mam Google Maps – odpowiadam, jednocześnie płacąc za moją latte na wynos.
- W takim razie do zobaczenia. I pospiesz się – rozłącza się, a ja chowam telefon do torebki i kieruję się w stronę przeszklonej lodówki z sandwichami. Z daleka widzę, że są już nieźle przebrane, ale co się dziwić, kiedy dzieciaki z Hammartun Skole, znajdującej się po drugiej stronie ulicy, zdążyły już tu zawitać w ciągu dwóch przerw.
Przystaję, przechylam głowę w bok i rozglądam się nieco, próbując znaleźć moją ulubioną z bekonem, ale rozczarowana widzę tylko kilka z pomidorem, a obok z avocado. I wtedy to się staje. Moje dłoń, skuszona smaczną przekąską, natrafia na inną dłoń, która w tym samym momencie sięga po tę samą kanapkę z avocado. Odskakuję do tyłu jak oparzona. Podnoszę lekko głowę i oczom nie wierzę. Mrugam kilkakrotnie, z pewnością wyglądając jak nienormalna, po chwili sprawdzając, czy kawa, którą przed momentem trzymałam w lewej ręce, ciągle tam jest. Ufff, dzięki Bogu.
- Hej – odpowiada w końcu, jego głos jest jeszcze zachrypnięty – Dobry wybór – kąciki jego ust idą delikatnie w górę, gdy bierze do ręki kanapkę i podaje mi ją. Nasze spojrzenia się krzyżują. Od razu cofam się do wspomnień sprzed ponad pół roku. Szczerze mówiąc, nawet nie myślałam, że będzie mnie pamiętał. Zresztą dla mnie ten wypad do klubu też zdawał się być już historią. Przez pierwsze dni po powrocie z Oslo często wspominałam mój niewypał z numerem, ale z czasem zrozumiałam, że nie tylko on jeden chodzi po tej planecie. Mimo to, musiałam przyznać, że często wracałam myślami do tamtej nocy. Jednak w życiu by mi przez myśl nie przeszło, że los postawi nas na przeciwko siebie kolejny raz, jakieś 200km dalej.
Po zdecydowanie zbyt długiej chwili ciszy, udaje mi się odpowiedzieć.
- Dzięki. – chwytam drugiego sandwicha dla taty, nadal wpatrując się w blondyna. Jak zwykle muszę robić to tak ostentacyjnie, że ponownie się odzywa:
- Wybacz za tamtą ucieczkę. Trener zadzwonił do kumpla i nas pogonił, bo na drugi dzień z samego rana mieliśmy treningi. Oczywiście dostaliśmy wycisk po czterech godzinach snu.
Na usta mimowolnie wstępuje mi uśmiech. Może jemu też utkwiło w głowie tamto spotkanie. Nie, żeby mi zależało. Po prostu nie wydaje mi się, żeby kłamał.
Zaraz utwierdzam się w moim przekonaniu, gdy lustruję go całego wzrokiem. Ma na sobie fioletowy podkoszulek, a na ramionach zarzuconą błękitną polarową bluzę, którą dość sporą część zajmują loga różnych firm.
Bingo. Konica Minolta. Teraz nie mam już żadnych wątpliwości.
- Przeprosiny przyjęte – upijam łyka kawy, a blondyn płaci za swoją kanapkę – Odbijemy to sobie – mówię na zachętę, w myślach nie mogąc się nadziwić, co właśnie mi się przytrafiło. Zastanawiam się, czy nie zaprosić go do jakiegoś stolika, przy którym na spokojnie moglibyśmy porozmawiać, ale w mgnieniu oka zostaję sprowadzona z nieba na ziemię. Znów.
- Trochę mi się spieszy, podwieźć Cię gdzieś? – pyta. Mam nadzieję, że nie wyglądam na zawiedzioną.
Waham się chwilę, ale ostatecznie się godzę. Nie chcę się narzucać chłopakowi, ale dochodzę do wniosku, że przyjemnie byłoby spędzić z nim jeszcze trochę czasu.
Gdy już znajdujemy się w jego białym BMW, przerywam kolejną niezręczną ciszę.
- Tak właściwie to jadę na skocznię – zapinam pasy i słyszę odrobinę przytłumiony wybuch śmiechu. Do moich nozdrzy dostaje się zapach skórzanego obicia i intensywnych męskich perfum.
- Czyżbyś już zdecydowała być moją fanką nr 1? Chociaż przyznam szczerze, że na treningach ciężko mieć chwilę wytchnienia, kiedy na każdym roku spotykasz grupki dziewcząt. Miałabyś konkurencję.
- Dzięki za przestrogę. Niestety muszę Cię rozczarować. Jadę tylko do taty, bo zapomniał dziś śniadania z domu – uśmiecham się słabo, chyba trochę go zawodząc – Pracuje dla Konica Minolta w Oslo, ale teraz szef wysłał go jako przedstawiciela firmy, w związku z tym, że jest to jedna z organizacji, która was promuje. Cały sezon w trasie. Będzie rozdawał nagrody zwycięzcom, czy coś takiego – rozwijam swoją wypowiedź, widząc jego zainteresowanie. Kiwa głową, co jakiś czas pomrukując coś pod nosem – Sama nie jestem jakąś fanką skoków. W zasadzie to towarzyszę tacie tak z ciekawości.
- W takim razie nie wiesz, co tracisz – odpowiada dumnie – Sam się o tym przekonałem i wiele straciłem, decydując się na skoki dopiero, gdy skończyłem czternaście lat. Moi kumple z kadry zaczynali, gdy mieli pięć, czy sześć. Ale niezależnie od wszystkiego, gdy jesteś już w powietrzu... – wciąga mocno powietrze – to jest dopiero uczucie.
Chichoczę pod nosem. To zabawne odkryć całkiem inną, drugą twarz człowieka poznanego w nocnym klubie, który wydawał się nadzwyczajnie tajemniczy i niedostępny.
Pod skocznią znajdujemy się w ciągu kilku minut, z racji tego, że jest ona umiejscowiona niecałe trzy kilometry od centrum. Wysiadamy i kierujemy się w stronę ośrodka. Po drodze mijamy całą masę stoisk pełnych flag i szalików wielu narodowości, a także różnego rodzaju jedzenia, które to stoiska otwarte zostaną dopiero w dzień konkursu. Chłopak opowiada mi o planie dnia i pełnym po brzegi grafiku. Dopijam do końca swoją latte i wyciągam torbę z kanapkami. Zerkam na zegarek i przypominam sobie o tacie. Z 9:30 zrobiło się już grubo po 11. Rozglądam się dookoła, mrużąc oczy.
- Hej – przywołuję swojego kolegę, pałaszującego pyszności z avocado – Masz jakieś pojęcie, gdzie mogę znal-
- No nareszcie, dziecko! – w oddali słyszę głos taty. Nareszcie go zauważam, stojącego w progu jednego z tych identycznych, ślicznie zbudowanych domków. Macha do mnie zniecierpliwiony, a na moich policzkach pojawiają się rumieńce. Jest mi głupio, że się zagadałam.
- Muszę uciekać – mówię zawiedziona, chowając kanapkę do papierowej torby.
- Zobaczymy się jeszcze? – pyta w końcu, a jego oczy znów przeszywają mnie na wylot.
- Może – odpowiadam, karząc się w myślach, że wyszło mi to trochę zbyt filuternie. Mimo wszystko cieszę się w duchu, że go zainteresowałam. Chyba.
Nie, żeby mi zależało.
- A tak w ogóle, to Anders jestem!
Gdy przechodzę koło wyciągu krzesełkowego, do moich uszu dociera krzyk znajomego mi już głosu. Na mojej twarzy natychmiast pojawia się kolejny uśmiech, który prawdopodobnie zostanie na niej do końca dzisiejszego dnia. Odwracam się w połowie drogi i odkrzykuję:
- Heidi.
_____
Witam ponownie :) Jest już bardzo późno, ale byłam zbyt podekscytowana, żeby czekać do rana.
Mam nadzieję, że Was nie rozczarowałam, bo powiem szczerze, że tym prologiem ustawiłam sobie naprawdę wysoką poprzeczkę -> zanim wzięłam się za pisanie, zmieniałam ten rozdział w głowie chyba z dziesięć razy!
Oczywiście muszę Wam baaaardzo, bardzo podziękować za wszystkie kochane komentarze, jakie zostawiłyście pod prologiem! W życiu nie spodziewałabym się tylu miłych słów, nakręcających mnie do dalszego pisania :) Dlatego mam nadzieję, że teraz też podzielicie się swoją opinią, za którą będę bardzo wdzięczna. Jesteście cudowne <3
Pozdrawiam i do następnego,
Gabs x
EDIT: Wybaczcie za kolejny, średniej długości rozdział. Początki każdego opowiadania są ciężkie, a też bez sensu przedłużać akcję. To wprowadzenie musiało tak wyglądać i musiałam je jakoś... szybko zamknąć ;) W każdym razie postaram się pisać więcej, jednocześnie dodając posty w miarę szybko. Poza tym, muszę Was trochę trzymać w niepewności, a co! :P